niedziela, 2 marca 2008




Bladym świtem Thuc puka do moich drzwi zapraszając na śniadanie. Dostaje świeżo zaparzona słodka kawę na tutejszy sposób (przez sitko) odsmażony ryż i kawałeczki tłustych żeberek które kupiliśmy w Kasi poprzedniego dnia. Jemy kucając obok rozstawionych garnków, każdy ma swoją miseczke z ryżem i sięga do wspólnej miski z mięsem. Obok pod prymitywnym rusztem pali się ognisko. Jest rześki poranek. góry spowite są chmurami...
Być myślą w jednym punkcie, tylko w terażniejszości....
Droga która biegła dolina zaczyna uporczywie wspinać się w górę. Rozpoczyna sie rowerowa mantra: 7 km/h krótki zjazd i znowu dlugi podjazd. Co jakiś czas znak drogowy z napisem po angielsku każe mi wytarmosić kolejne kilometry drogi... :)Jestem coraz wyżej. robi się coraz chłodniej, widoki zapieraja dech w piersiach. Rowerowa mantra, teraz każde pociągniecie (spd) i pchnięciena pedał musi być idealnie zgrane. Mija godzina, pózniej druga cały czas pnę się w górę , nieskończone serpentyny drogi uczepione stromych ścian.O zmierzchu docieram do mieściny która istnieje chyba tylko dlatego ,ze kierowców ciężarówekjuż chyba bola ręce od kręcenia kierownicą. Można tu coś zjeśc jest gesthouse. Dostaje wiadro gorącej wody do kapieli i staram sie znaleźć choć trochę mięsa na koscistej kurze która piekła sie tu chyba od tygodnia.
Być myślą w jednym punkcie....


Brak komentarzy: