poniedziałek, 11 lutego 2008






Wiele osob ktore podrózuje rowerem twierdzi, ze mozna wówczas być blizej ludzi, kultury danego regionu, dotrzeć w miejsca, gdzie nie dociera zwykly turysta. Ale mówię Ci klamią, klamią w zywe oczy:)

Przejechałem w zyciu tysiace kilometrów rowerem i jakoś nie przypominam sobie, zebym zboczył z trasy wykonując 40 kilometrowa pętle, zeby zobaczyćjakiś szczególnie "interesujacy"(sic!)monastyr, wodospad, czy dziure po meteorycie. A przeciez to pół godziny dla zmotoryzowanego turysty.. Kiedy zorganizowany turysta idzie wieczorem na disco bratać sie z localsami, biedny rowerzysta chrapie juz dawno w przydroznych krzakach umęczony kilometrami podjazdow. Kiedy zwawy emeryt na wakacjach rozkoszuje sie smakami miejscowej cuisine, rowerzysta dopada drapieznym błyskiem wilczego głodu czegokolwiek co wystepuje w przydroznej garkuchni.
Mowisz, ze chyba zartuje? Dobrze .. to przynajmniej jedno zdanie na powaznie: patrzenie na swiat z rowerowego siodelka jest patrzeniem jak wiele innych wybiórczym i subiektywnym, aby poznac dane miasto, region lub górskie pasmo potrzebne są tygodnie wolnego czasu i miejscowy przewodnik. Dociera do mnie jak bardzo absurdalny to jest pomysł aby w 10 tygodni obejrzec 4 rózne kraje.

Aby choc na chwile zmienić perspektywę w ktorej oglądam deltę Mekongu wynajmuje łodź z przewodnikiem i zagłebiam się w sieć kanałow którymi pokryty jest cały obszar delty. Obok przepływających charakterystycznych łodzi z wymalowanymi na dziobie oczami w stojacych na palach domach toczy sie normalne codzienne zycie, a normą jest wylewanie nieczystości do wody w ktorej kilkanaście metrów dalej kąpie się i pucuje sąsiad. Plyniemy w cieniu palm, czasami dzewek mango. Przystajemy na chwile, zeby zobaczyć jak chłopcy przebrani za smoka i chińczyków z całych sił walący w bębny odgrywaja krotkie przedstawienie przed jednym z domków(swieto Tet wciąz trwa) , a ja mam nieodparte skojarzenie z naszymi kolędnikami. W końcu dopływamy do małego raju, -fruit garden- mówi mój przewodnik dobijając do brzegu. Rzędy owocowych drzew poprzedzielane są wąskimi kanałami w których chodowane są ryby. Kiedy zasiadam w małej altance wybierając z angielskiego menu fish soup, z małej karafki wyłania sie dzin i bez zadnego sprzeciwu z mojej strony robi mi relaksujący masaz pleców, ramion, głowy i twarzy. Na stole w formie czekadełka pojawia się świezo zerwana obrana i pokrojona papaja. Wreszcie podano zamówioną rybę. Ta nijaka nazwa która była w menu w zaden sposób nie oddaje królestwa smaków które wzniosło sie na moje podniebnienie!! Umieszcze tu kiedys grubszy rozdział na temat tej potrawy teraz niech Ci wystarczy jedno zdanie. Jest tylko jedna potrawa na tym marnym świecie która przewyzsza to co spozyłem, a mam na myśli rosół mojej babci gotowany w prehistorycznych czasach z magicznej kury która jadła tylko kamyki. Po zdobyciu tego kulinarnego Everestu mam jeszcze okazje pobawić sie z węzem wodnym, który wijąc sie w mej dłoni, nieszczerze wachlując jezykiem pogratulował mi wyboru dania.... Cóz, będzie musiał jeszcze zaczekać na kolejne wcielenie-on tez był w menu !! :)












To właśnie łodzią osiągnąłem wysuniety najbardziej na południe punkt dotychczasowej wyprawy. Od teraz kieruję sie ponad 2 tyś km na pólnoc, poprzez wybrzeze Wietnamu i góry Laosu...

2 komentarze:

~JS pisze...

hey brother! poland is following you...in english...maria and i hope that you are finding what you are looking for...your photos are great!

keep going brother, you bring us the world...

watch out for land mines in the rice patties...

byebye,
jordan

rz pisze...

Czolem,
No widze, ze zyjesz - zatem jest dobrze. Wyprawa super, zaczynam sledzic Twoje poczynania? A nogi CIe nie bola od tego pedalowania ;-)?
RZ