niedziela, 24 lutego 2008


























Pędzę uczepiony traktorka, kiedy w hukiem pęka mi detka , a chwilę wcześniej musiała pęknąć opona. Zjeżdżam na pobocze; opona do wyrzucenia. W sposób oczywisty działa prawo Murphy'ego. Dwa tysiące km temu w Kambodży obsiadło mnie pół wioski kiedy walczyłem z dwoma dziurawymi dętkami, przyszło by drugie pół ale zrobiło się ciemno a wreszcie jedna z łatek załapała. Dziś rano pokrzepiony proteinami z mleka sojowego przerwałem rześkie pogwizdywanie uświadamiając sobie z wyrzutem , że nie skleiłem dętki , która wczoraj przebiłem. Korzystając z noclegu w gesthousie naładowałem rozliczne baterie , wyprałem ciuszki śmierdziuszki i rowerowe sandały Shimano, zdezynfekowałem się Red Lion'em (8 zł - 0.7 litra whisky o smaku melonów i bananów- bossska !!) ale zapomniałem skleić dętkę !!! Po obu stronach drogi rzadka dżungla a ją nam dwie przebite dętki i dziurę wielkości kapsla w oponie. O 6-tej robi się ciemno czyli za pół godziny... I love you - usłyszałem dziś znowu od młodej Laotanki. I co? Wyobraź sobie , że zza wzniesienia słyszę terkot i za chwilę widzę pana w traktorkiem i leżąca związana krowa na przyczepce. Ten sam którego byłem uczepiony. Krowa zrobiła rzadką kupę ale zostało jeszcze trochę miejsca , żeby postawić rower i rzucić sakwy. Pan przyjaciel kierowca traktorka podrzucił mnie do najbliższego "punktu" naprawy moto cyclo. Nie znalazła się opona 26 cali (tzn znalazła się niejedna tajska z tym rozmiarem napisanym na boku ale rzeczywistość jak zwykle wygrała ze słowem pisanym) więc kupiłem nowa dętkę a pod dziurę w oponie włożylismy kawałek starej opony.






15 min pozniej znowu mogę się upajać droga, która gładko wkręca się pod koła ( ze zdziwieniem obserwuje , że to czas się marszczy tuż przed kierownicą !!!).






Lao, La-o, La...o.




Głęboko oddycham.








Rzadko pojawiaja sie w naszym zyciu jakiekolwiek natychmiastowe zwroty. Zazwyczaj jest to dlugotrwaly proces ( o czy juz pisalem ) Zmiany sa niedostrzegalne z dnia na na dzien, dopiero kiedy spotykamy kogos kogo nie widzielismy przez ostatnie 10 lat zauwazamy ka przytyl i jakie ma zmarszczki, albo jaka piekna kobieta wyrosla z tej dziewczynki. Rowniez nasz umysl dojrzewa powoli i raczej nie zdarzaja sie tu zadne rewolucje, nasz system wartosci nie zmienia sie w jednej chwili.

A jednak... :)

A jednak sa w naszym zyciu momenty , ktore stoja widoczne jak ogromne slupy milowe. Kiedy wspominamy starajac sie ustalic kiedy dana historia sie wydarzya zastanawiamy sie czy to bylo przed urodzeniem dziecka? przed rozpoczeciem studiow? po przeprowadzce do nowego mieszkania?

To oczywiste , ze 19.02 przekoroczylem pewna granice, byc moze jest to granica pomiedzy deszczowym i zimnym Wietnamem a slonecznym cieplym Laosem. A moze nie tylko... Jesli nie przydazy sie cos zupelnie nieoczekiwanego to mija dokladnie polowa mojej podrozy po Indochinach.

Tak, to calkiem optymistyczne pomyslec, ze jestem w polowie drogi...

HUe slynie ze zlej pogody, ale zimno(ok 12 stopni) i przede wszystkim deszcz powoduje ze jazda na rowerze staje sie dziwnie srodkowo-jesienno-zimowo-europejska :), a nie po to przelecialem kilka tys km ,zeby tu moknac. Wsiadam wiec znowu w autobus, potem przesiadam sie w rzezacego busika, przejezdzam na rowerze granice z Laosem i wsiadam w lokalny autobus ktory maksymalnie zaladowany ludzmi(siedza w przejsciu i po 2 osoby na siedzeniu a ja przycupnalem na stopniu obok kierowcy) a jego dach pelni role ciezarowki. Tam tez zapakowano moj rower obok 5 tacczek, kilkudziesieciu pudel i kilku koszy z kogutami do walki) W ten sposob docieram do Savannakhet.

Laos... a wlasciwie Lao, to francuzi dodali to nieme "s". Lao, Lao...

Lo, La, Li. Ta.... k :)

Czuje sie tak jak bym wynurzyl sie po glebokim nurkowaniu i pierwszy raz gleboko wciagnal ozywcze powietrze do zmartwialych pluc. Uswiadamiam sobie jak bardzo bylem zmeczony przecietnym dniem w Wietnamie. Jak bardzo czulem sie osaczonyw tym kraju, ile razy dziennie musialem powiedziec: no thanks. 80 milionow Wietnamczykow zyje w kraju o tej samej powierzchni co Polska i zapewniam Cie , ze nie mieszkaja w gorach tylko wszyscy przy drodze krajowej nr 1 , ktora mialem okazje przemierzac jadac w spalinach i wstrzasany nieustajacymi klaksonami. Przecietny Wietnamczyk wciska klakson dwa razy czesciej niz pedal gazu. Brr!! Najwieksza armia swiata byla bez szans juz od samego poczatku w 1965. :)

Lao.. troszke mniejsza powierzchnia i niecale 6 milionow mieszkancow. Ponad polowa kraju to lasy..

Wreszczcie oddycham. Laos pachnie dymem, pachnie pieczona kukurydza, przydomowe ogniska, wypalany las i pola ( gospodarka zarowa jako sposob nawozenia) Tylko 300 km na zachod w glab ladu i mowie zegnajcie na zawsze zimnym pradom morskim. Na niebie ani jednej chmurki, ale nie ma juz takich upalow i wilgotnosci jak w Kambodzy. W nocy robi sie zimno i rosa pokrywa maja metaliczna kolderka(koc ratunkowy) ktorym sie przykrywam aby dotrwac do rana w moim cieniusienkim spiworze.

Wietnamskie Hello! wywrzaskiwane przez podrostkow, ktorzy specjalnie zawrocili skuterem, zeby pogapic sie na mnie przez chwile znienacka zostalo zamienione przez laotanskie Sabaa-dji i szerokie usmiechy dzieciakow, kobiet i panow traktorzystow. Laotanski tak jak chinski czy tajski jest jezykiem monosylabicznym i tonalnym, ta sam asylaba-slowo moze miec kilka znaczen, zalezy ktory z 6 (sic!) tonow wybierzesz :) W malym miasteczku Thakhaek nad rzeka Mekong staralem sie uzyc wszystkich lini melodycznych wypowiadajac slowo INTERNET, ale panu oczy zamienialy sie w spodki, ktore pekly kiedy ( o naiwny monsieure Loup!) zdecydowalem sie napisac na kartce to slowo. Pan przegladal wlasnie gazete pelna laotanskich "krzaczkow"

Biore kolejny gleboki oddech...

sobota, 23 lutego 2008






















Tak jak dla nas wzorem obyczajów była kiedyś Francja tak dla Wietnamczyków odwiecznym "starszym bratem" były Chiny. Cesarze w dynastii Nguyen zbudowali w Hue nad Rzeką Perfumową swoje Zakazane Miasto otoczone fosą i murami, w środku Miasta Cesarskiego również z wysokim murem i fosą. Po drugiej stronie rzeki Francuzi wznieśli swoje kolonialne budynki. Zakładam dwa polary i kurtkę przeciwdeszczowa i pomimo deszczu przechodzącego w mżawkę ruszam w poszukiwaniu ducha cesarskich czasów. Zaglądam do pagody w której małoletni mnisi odśpiewują wielogodzinną mantrę, wchodzę do Zakazanego Miasta, mam zderzenie ze skuterem (najadłem się strachu ale skończyło się na zadrapaniach) zjadam swoje pho, gapie się na stare budynki. Kilka razy przejeżdżam mostem Trang Tien słynnym w piosenek o utraconej miłości i okropnej pogodzie w Hue...

poniedziałek, 18 lutego 2008







Pokonuje 600 km w 24 godziny !!! Bylby to rowerowy wyczyn w zasiegu prawdziwych zawodowcow, tyle ze ja pokonuje te droge w owarzystwie backpackersow turystycznym autobusem. Jedziemy tym tanszym z miejscami siedzacymi, bo jest jeszcze wersja drozsza z dwupietrowymi "lozkami" gdzie prawie sie lezy. Zdajesz sobie sprawe , ze zyjemy w innych strefach czasowych, Ty moze kladziesz sie pozno spac a ja zrywam sie wlasnie wczesnym rankiem( Wietnamczycy to bez wyjatku same skowronki, o 5.30 ranom jest juz spory ruch na ulicy) . Inna strefa czasowa i mentalna, autobus ktory planowo mial wyjechac o 18.30 opuszcza Nha Trang o 21.00. Panuje lekki smrodek, klimatyzacja nie dziala, odleglosc miedzy siedzeniami wymierzona jest na rozmiar przecietnego Wietnamczyka, wiec kiedy lysy nowojorczyk opuszcza swoje oparcie miazdzy moje kolana. Siadam bokiem, ale tylko do najblizszej przerwy na siku. Co potem robi skromny podroznik, obiezyswiat i globtrotuar - monsieur Loup? :) Wyjmuje z sakwy samopompujacy sie materac i smacznie chrapie zajmujac komfortowa pozycje na podlodze w przejsciu miedzy siedzeniami!!! Oczywiscie wczesniej wcisnal w otwory po obu strnach glowy slynne sluchawki douszne firmy Sennheiser, ktore oprocz znakomitego odsluchu zapewniaja znaczne oddalenie od dzwiekowego otoczenia.
O osmej rano z dwugodzinnym opoznieniem docieramy do stacji posredniej w Hoi An. Po wyjsciu z toalety, z radoscia konstatuje ,ze moj autobus juz odjechal. Pani ktora wczesniej probowala wcisnac pokoj w jej hotelustwierdza , ze moze jeszcze go zlapie przed inna agencja turystyczna. Wrezca mi mapke a ja swinskim truchtem rudszam w poszukiwaniu mojego autobusu. O szczescie niepojete!!!- dostrzegam go na mojej drodze :) wypowiadam zaklecie i autobus sie zatrzymuje, jest juz pusty , pasazerowie przesiedli sie do innego ale odsyskuje wszystkie swoje rzeczy. W agencji dowiaduje sie , ze ten wlasciwy autokar juz odjechal, chca zebym zaplacil za bilet na kolejny ktory odcchodzi o 13.30. Szybko daje im znac co mysle na ten temat. Od pewnego czasu zauwazam , ze niezle wrazenie robi jak podnosze glos i zaczynam szelescic po polsku. Zeby samemu sobie dodac ekspresji, wypowiadam zazwyczaj jakas skromna wiazanke: a zeby cie zarezalo kurwaz twoja faszystowska mac itp...itd... :) Pomaga i tym razem rowniez.
Majac kilka wolnych godzin zwiedzam stare domy nad brzegiem rzeki. Hoi An to niesamowity klimat chinskiego miasteczka , ktory najmocniej mozna poczuc na mieskim targowisku, gdzie zjadam swoje pho.
Popadam w uzależnienie od tej "zupki". Podstawą jest aromatyczny rosół i kluski, do tego jakąś miesna wkładka i to za każdym razem jest niespodzianka, może to być jakieś zmielone mięso, podroby, kawałek upieczonej wołowiny lub krewetki. Na talerzyku dostajesz kępę ziół, których niestety nie rozpoznaje, ale jedno w nich to chyba trawa cytrynowa, do tego jeszcze kiełki i cały zestaw przypraw począwszy od piekielnej papryki a skończywszy na rybnym sosie. Wrzucasz to wszystko do swojej miski i zjadasz trzymając pałeczki w prawej rece a łyżkę w lewej. Jestem uzależniony od tej potrawy, mogę ją jeść nawet dwa razy dziennie. Po przejechaniu starej drogi mandarynów, przebywszy kilka przełęczy w niesamowitym widokiem na zamglone wzgórza i lagune docieram w końcu do cesarskiej stolicy że mgle - Hue.

niedziela, 17 lutego 2008











Nie ma niczego gorszego dla rowerzysty niz silny wiatr wiejacy prosto w gebe. Nie daje chwili wytchnienia, jakim jest zjazd po meczacym podjezdzie. Podmuchy wiatru miotaja calym rowerem, czasami wrecz wyszarpuja mi kierownice. Nie ma zadnych watpliwosci, ze gdybym przestal pedalowac to moj rower ze spora predkoscia potoczyl by sie tyl. Musze niezle pedalowac ,zeby zjechac z gorki, czyli zabawa nie z tej ziemi :)). Daje z siebie wszystko i docieram w koncu do Nha Trang. Jest zdecydowanie chlodniej, na niebie chmury,innymi slowy polski goracy lipcowy dzien....
KOnczy mi sie wietnamska wiza wiec kupuje bilet na nocny autobus nastepnego dnia do HUe. Wolny dzien spedzam walesajac sie po miescie. Trzy razy pod rzad spotykam faceta , ktory proponuje mi urokiem maniakalnego mordercy maichuane, masaz, boom-boom, a wszystko po 5 dolarow. Nie zdecydowalem sie na snorkling, ale przyjrzalem sie fantastycznym rybom w instytucie oceanograficznym. Zwiedzilem pagode, przyjrzalem sie jak wyszywa sie niesamowita technika, obrazy na jedwabiu. Zamierzone lenistwo ktore daje szanse na regeneracje moich miesni. Wieczorem odbywamy mala rundke po miescie z Charlie'im ktory zna to miasto jak wlasna kieszen, przyjezdza do Indochin od lat , czasmi pracuje uczac angielskiego, napisal tez pare ksiazek o tworczosci Szekspira. Charlie twierdzi , ze utwory Szekspira powstawaly tak samo jak obecnie powstaje scenariusz amerykanskiego filmu; tp praca zespolowa grupy ludzi. www.shakespeare-puttenham.org.uk
Pogadalismy tez z wlascicielem hotelu ktory kiedys byl rikszarzem a teraz pasjonuje sie fotografia, w ubieglym roku mial wystawe w Norwegii http://www.mailoc.net/
A co u Ciebie? Dziekuje za wszystkie komentarze.... :)

wtorek, 12 lutego 2008














Solipsyzm to bardzo atrakcyjny poglad dla wszystkich samotnych stepowych. Istnieje tylko ja a wszystko wokol mnie to tylko zludzenie. Jestem tylko ja a reszta to wrazenie wywolywane przez moj jedynieistniejacy umysl.
Po opuszczeniu Sajgonu zdecydowanie pre ku morzu. Od opuszczenia bajkowej wyspy Ko Chang w Tajlandii juz dwa razy mialem je w zasiegu reki, wystraczylo mocniej skrecic kierownica w prawo i po kilku godzinach pedalowania moglbym zawisnac w slonej wodzie. Tym razem jest znacznie dalej, musze przejechac ponad 200 km. W dobrym tempie przemierzam pierwsz 140 km, pomomo ze po poludniu jade juz ostro pod wiatr. Umeczony rozkladam moskitiere pozno w nocy, gdzies w poblizu drogi. Rano okazuje sie, ze obudzilem sie na skraju cmentarza, a wiekszosc grobow ozdobiona jest prastarym znakiem swastyki. Przejezdzam kolejne 70 km z morderczym ,chlodnym wiatremwiejacym prosto w twarz. Po poludniu asfalt doprowadza mnie w koncu wprost na skalisty brzeg. Po raz pierwszy w tej wyprawie czuje chlod, wieje porywisty wiatr , fale z hukiem rozbijaja sie o przybrzezne skaly, woda jest "zimna" :) Zdecydowanie nie sa to rajskie wody zatoki tajlandzkiej. "Obrazony" dojezdzam do Mui Ne. Wynajmuje pokoj, piore ciuchy i laduje baterie ze stanowczym zamiarem jak najszybszego opuszczenia tego wichrowego, zimnego wybrzeza. Pewnie sie usmiechniesz i juz zdajesz sobie sprawe, ze wszystko to byl chwilowy wytwor mojego obrazalskiego umyslu. Kiedy rankiem wszedlem miedzy palmy okalajace piekna, pusta plaze, poczulem zar ostrego slonca i oslepil mnie blysk jasnego piasku poczulem kompletne zniewolenie. Wyobraz sobie, ze juz za chwile leze pod tymi palmami, kobieta w spiczastym kapeluszu i zaslonieta chustka twarza wmasowuje we mnie pachnace olejki, morze szumi, wiatr przyjemnie chlodzi a poza tym cisza i spokoj. W sumie przez caly dzien dostrzeglem maksimum piec szwedek :). Wieczorem zwiedzam druga strone polwyspu, tu juz naprawde wieje, ogromne grzywy fal, wicher w uszach wprowadzaja mnie w nostalgiczna atmosfere. Z apetytem zjadam troche morskich stworzen przygotowanych przez dobra kobiete wprost na moich oczach.
Nie moge uwierzyc , ze dzien wczesniej mialem tak odmienne odczucia. Teraz wydaje sie oczywiste , ze byly to tylko "zludzenia"....






















Kolejne kilometry, kolejne dni, wesolutkie endorfiny z pelna predkoscia wpadaja w dawno zapomniane uliczki mojego mozgu z sila wzbierajacej rzeki czyszczac z brudu i smieci te dawno nieodwiedzane szlaki. To proces powolny, zauwazalny w w sposob oczywisty, kiedy porownasz dwa oddalone od siebie punkty w czasie, a jednak..
Kiedy siedze wieczorem na schodkach, podparty o sciane, z butelka wody, patrzac z nieobecnym zamysleniem jak na okolo tetni zycie mieszkancow Sajgonu, zupelnie znienacka budzi mnie dojmujace uczucie zalu. Tym wewnetrznym okiem nagle dostrzegam mglisty zarys wrot percepcji (sa rzeczy znane i rzeczy nieznane a pomiedzy nimi sa drzwi). To takie uczucie jakbym od dawna juz nie mogl uywac w pelni jakiegos zmyslu. Tak jakbym po miesiacu przykuty choroba do lozka znowu wstal i probowal uzyc blednika, to tak jakbym zaczal widziec odlegle przedmioty po pierwszym wlozeniu okularow.
Spetani codziennymi troskami przestajemy dostrzegac glebie i sens naszego zycia, nasz zmysl "orientacji" tepieje i ogranicza sie do najblizszych osobnikow. Jak lawica ryb plyniemy prosto w paszcze rekina.
Zapytam wprost, jesli nie jestes gleboko wierzaca i praktykujaca osoba to jakie jest twoje zycie duchowe? Jakich emocji, refleksji, uczuc, dostarcza ci zwykly dzien? Quo vadis? Jak czesto sprzatasz w swojej glowie? Jak czesto pochylasz sie bezinteresownie nad nieznanym czlowiekiem? Jaka jest twoja strawa duchowa i intelektualna?
Te pytania zadaje oczywiscie sobie i zal wynika z poczucia mijajacego bezpowrotnie czasu, w ktorym smak magdalenki pojawia sie bardzo dawno temu. A pozniej nastepuja tysiace pustych pozbawionych smaku dni. Mam cicha nadzieje, ze zaczynam bardziej wykorzystywac swoje zmysly...
Saigon... shit; I'm still only in Saigon wypowiada Willard w pierwszych slowach Czasu Apokalipsy. Probuje wgryzc sie w to miasto. Obchodze naokolo katedre Notre Dame probujac dostrzec cegly uszkodzone przez pociski, kontempluje cisze w meczecie Jamia, przechodze w cieniu nowoczesnych hoteli, lecz przede wszystkim probuje zajrzec w twarze ludzi. Kiedy wjezdzalem do Ho Chi Minh (oficjalna nazwa) w poludnie to 6-scio milionowe miasto okazlo sie zaskakujaco ciche i spokojne. Podejrzewam, ze to kwestia pory ale przede wszystkim trwajacego wciaz swieta Tet. Po szalenstwie i niesamowitym chlasie ostatnich dni na drodze ten spokoj i minimalny ruch podzialaly na mnie kojaco. Leniwie wtoczylem sie do miasta przystajac na chwile aby zjesc przepyszne pho. Z koniecznoisci a moze z lenistwa odszukalem turystyczne getto w ktorym latwo odnalezc jakis obskurny hotelik, a niezaprzeczalna zaleta jest bliskosc centrum. Wykorzystuje lozko aby odbyc godzinna drzemke.
Po przebudzeniu mowie do siebie w lustrze: Saigon... shit; I'm still only in Saigon :) Jestem uzalezniony od tego filmu (Apocalypse Now). Slynne zdjecie z budynkiem nieistniejacego kina Moskwa i reklama filmu wiescilo kiedys swiatu nasz stan wiojenny, wtedy jako dziecko widzialem ten film po raz pierwszy. To wtedy po raz pierwszy stanalem u wrot percepcji. To podczas tego filmu po raz pierwszy uslyszalem The Doors. Ten film uksztaltowal mnie i pokazal gdzie moge szukac. Widzialem go jeszcze kilkadziesiat razy. Nie widzac go przez kilka lat ze zdziwieniem dostrzegalem zupelnie inna historie. Z fascynacji dziecka zapatrzonego w amerykanskie helikoptery powstala z czasem fascynacja i podziw nad opowiescia drogi w gore rzeki, w glab ludzkiej swiadomosci.
Uwazny czytelnik na pewno dostrzegl juz w poprzednich tekstach tego niedorzecznego pamietnika jakie lektury towarzysza mi w tej podrozy. Zakradja sie one niewinnymi chochlikami w te odreczne notatki. Ale skoro bylo o filmie to dla mniej uwaznych podpowiem , ze po raz kolejny zanurzylem sie w "Lolicie"(ktora sama w sobie jest zbiorem odnosnikow do innych dziel), a teraz siegam do zrodel (tej rzeki :) ) i poszukuje Kutrza w powiesci "Jadro ciemnosci" Josepha Conrada czyli tak naprawde naszego kochanego Teosia Korzeniowskiego. I to ta wlasnie historia stala sie kanwa dla scenariusza "Czasu Apokalipsy".Chwilami poszukuje tez straconego czasu u tego narwanca Prousta podczytujac fragmenty tomu "W cieniu zakwitajacych dziewczat"
Saigon... shit; I'm still only in Saigon Kiedy wiec wieczorem probuje uchwycic aromat tego miasta dostrzec twarze w gestym tlumie skuterow, ktory zgestnial stukrotnie w stosunku do goracych godzin poludniowych, nie widze juz zadnych sladow amerykanskiej wojny. Nie dostrzeglem ich tez na murach Notre Dame , tym bardziej nie widac sladow koloni francuskiej z maszerujacymi legionistami, prostytutkami i palarniami opium. W wietnamskim radiu, ktore nadaje po angielsku slysze , ze Wietnam sie rozwiaja (dzieki sile i uporowi swego narodu), ale w dobie globalizacji oznacza to , ze wietnamska metropolia zaczyna przypominac kazde inne miasto na swiecie( jeden wyjatek dlaczego Mc donaldsy nazywaja sie Lotterie?) :)
Kiedys w wolnej chwili odnajde na mapie te miejsca do ktorych przecietny turysta dociera w wiecej niz 24 godziny od wyjscia z domu, a miejsca do ktorych dociera sie w tydzien stana sie celem kolejnej podrozy marzen....


poniedziałek, 11 lutego 2008






Wiele osob ktore podrózuje rowerem twierdzi, ze mozna wówczas być blizej ludzi, kultury danego regionu, dotrzeć w miejsca, gdzie nie dociera zwykly turysta. Ale mówię Ci klamią, klamią w zywe oczy:)

Przejechałem w zyciu tysiace kilometrów rowerem i jakoś nie przypominam sobie, zebym zboczył z trasy wykonując 40 kilometrowa pętle, zeby zobaczyćjakiś szczególnie "interesujacy"(sic!)monastyr, wodospad, czy dziure po meteorycie. A przeciez to pół godziny dla zmotoryzowanego turysty.. Kiedy zorganizowany turysta idzie wieczorem na disco bratać sie z localsami, biedny rowerzysta chrapie juz dawno w przydroznych krzakach umęczony kilometrami podjazdow. Kiedy zwawy emeryt na wakacjach rozkoszuje sie smakami miejscowej cuisine, rowerzysta dopada drapieznym błyskiem wilczego głodu czegokolwiek co wystepuje w przydroznej garkuchni.
Mowisz, ze chyba zartuje? Dobrze .. to przynajmniej jedno zdanie na powaznie: patrzenie na swiat z rowerowego siodelka jest patrzeniem jak wiele innych wybiórczym i subiektywnym, aby poznac dane miasto, region lub górskie pasmo potrzebne są tygodnie wolnego czasu i miejscowy przewodnik. Dociera do mnie jak bardzo absurdalny to jest pomysł aby w 10 tygodni obejrzec 4 rózne kraje.

Aby choc na chwile zmienić perspektywę w ktorej oglądam deltę Mekongu wynajmuje łodź z przewodnikiem i zagłebiam się w sieć kanałow którymi pokryty jest cały obszar delty. Obok przepływających charakterystycznych łodzi z wymalowanymi na dziobie oczami w stojacych na palach domach toczy sie normalne codzienne zycie, a normą jest wylewanie nieczystości do wody w ktorej kilkanaście metrów dalej kąpie się i pucuje sąsiad. Plyniemy w cieniu palm, czasami dzewek mango. Przystajemy na chwile, zeby zobaczyć jak chłopcy przebrani za smoka i chińczyków z całych sił walący w bębny odgrywaja krotkie przedstawienie przed jednym z domków(swieto Tet wciąz trwa) , a ja mam nieodparte skojarzenie z naszymi kolędnikami. W końcu dopływamy do małego raju, -fruit garden- mówi mój przewodnik dobijając do brzegu. Rzędy owocowych drzew poprzedzielane są wąskimi kanałami w których chodowane są ryby. Kiedy zasiadam w małej altance wybierając z angielskiego menu fish soup, z małej karafki wyłania sie dzin i bez zadnego sprzeciwu z mojej strony robi mi relaksujący masaz pleców, ramion, głowy i twarzy. Na stole w formie czekadełka pojawia się świezo zerwana obrana i pokrojona papaja. Wreszcie podano zamówioną rybę. Ta nijaka nazwa która była w menu w zaden sposób nie oddaje królestwa smaków które wzniosło sie na moje podniebnienie!! Umieszcze tu kiedys grubszy rozdział na temat tej potrawy teraz niech Ci wystarczy jedno zdanie. Jest tylko jedna potrawa na tym marnym świecie która przewyzsza to co spozyłem, a mam na myśli rosół mojej babci gotowany w prehistorycznych czasach z magicznej kury która jadła tylko kamyki. Po zdobyciu tego kulinarnego Everestu mam jeszcze okazje pobawić sie z węzem wodnym, który wijąc sie w mej dłoni, nieszczerze wachlując jezykiem pogratulował mi wyboru dania.... Cóz, będzie musiał jeszcze zaczekać na kolejne wcielenie-on tez był w menu !! :)












To właśnie łodzią osiągnąłem wysuniety najbardziej na południe punkt dotychczasowej wyprawy. Od teraz kieruję sie ponad 2 tyś km na pólnoc, poprzez wybrzeze Wietnamu i góry Laosu...